Wystawa pt. „Małopolska Karola Wojtyły – Jana Pawła II” ma na celu przygotowanie nas na jubileusz 100-lecia urodzin Ojca Świętego Jana Pawła II. Na potrzeby wystawy nagrano 15 wywiadów, w których osoby będące świadkami życia, dzieła i świętości naszego Rodaka, dzielą się swymi wspomnieniami.
Odc. 12 Ks. Infułat Stanisław Olszówka, święcenia kapłańskie otrzymał 21 czerwca 1964 roku w katedrze wawelskiej z rąk JE ks. arcybiskupa Karola Wojtyły; organizator wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II w Zakopanem w czerwcu 1997 roku.
Dążenie do świętości
Wykłady z księdzem Karolem Wojtyłą
Pierwsze spotkanie z św. Janem Pawłem II było na pierwszym roku studiów teologicznych, to był rok 1957. On wykładał propedeutykę filozofii chrześcijańskiej, takie bardziej wprowadzenie do tej filozofii. Przychodził jako doktor, jeszcze w czarnej sutannie, był bardzo bezpośredni. Pamiętam, że wykłady zawsze zaczynały się po modlitwie. On tak się opierał o stół i pytał: „No i co?”. To był moment, kiedy opowiadaliśmy sobie różne bzdury jak np. co było na śniadanie, czy znowu marmolada... Normalne rzeczy. To trwało krótko i potem Ojciec Święty od razu przechodził do rzeczy i mieliśmy wykład taki jak trzeba. Bardzo sympatycznie. Słuchało się tych wykładów bardzo dobrze. Miał ogromną wiedzę. My żadnymi filozofami nie byliśmy, ale staraliśmy się słuchać tego, o czym mówił. Poza tym dał nam podręczniki „ABC tomizmu”. W takie rzeczy nas wprowadzał. Był wymagający, ale sprawiedliwy. Nikt nie miał do niego pretensji. Wiedzieliśmy, że na trzecim roku pryncypia teologii moralnej to jest podstawa, zasady teologii, więc musi się to dokładnie opanować. Zresztą on nam powiedział jasno na początku, że będzie to potrzebne w konfesjonale, na ambonie, wszędzie. To było nasze zadanie, więc posłuchaliśmy go i staraliśmy się, żeby je jak najlepiej wypełnić.
Po pierwszym roku, pamiętam, że w czasie wakacji Karol Wojtyła został mianowany biskupem. Konsekracja była 28 września 1958 roku, w Katedrze Wawelskiej. Byliśmy tam, bo całe seminarium było. Później kontakt był częstszy, bo on chciał być w kontakcie z klerykami, to była ta jego „nowa młodzież”. Na trzecim roku – wtedy ordynariuszem był abp Baziak – Karol Wojtyła wykładał nam pryncypia teologii moralnej.
Ciągle się spotykaliśmy przy różnych okazjach. On miał np. zwyczaj zapraszać na mszę świętą do swojej kaplicy po dwóch kleryków. A potem – chcąc nas poznać – zapraszał nas na śniadanie. Zawsze się z tego cieszyliśmy. Przy śniadaniu rozmawiał z nami o różnych sprawach, był bardzo bezpośredni. Myślę, że to była kontynuacja działań poprzedników, bo słyszałem, że kard. Sapieha też tak robił. To zresztą wyszło parę razy, kiedy on nawiązywał do kard. Sapiehy. Kiedyś np. wskazał na figurę księcia kardynała i mówił: „Jak tak książę kardynał patrzy i myśli sobie, co z tego chłopca wyrosło…”.
On nam udzielał prawie wszystkich święceń, nawet na prezbitera, ale zaczynał również od najniższych święceń. A jeszcze wcześniej postrzyżyny – były uroczyste, przy ołtarzu, w kaplicy seminaryjnej. On mi udzielał święceń kapłańskich na Wawelu i potem posłał właśnie do Zakopanego na parafię, gdzie byłem wikariuszem. Tu byłem pięć lat, z tym, że ostatni rok był trochę skomplikowany… Tam była zmiana na Harendzie, proboszcza zmienili i ks. kardynał mnie wyznaczył, żebym tam pełnił obowiązki proboszcza. Zwolnił mnie w Zakopanym ze wszystkich obowiązków wikarego, za wyjątkiem katechizacji. Tam na Harendzie trzeba było codziennie msze świętą odprawić, w niedzielę dwie, nieszpory, gorzkie żale, czy jakieś inne nabożeństwa i doszło mi jeszcze sześć godzin katechizacji, oprócz tego, co miałem w Zakopanym. Byłem tam przez niecałe pół roku.
Studium Życia Rodzinnego
W ostatnim roku mojego tu pobytu jeździłem do Krakowa na Studium Życia Rodzinnego. On je stworzył, dla księży. To były wykłady w kurii. Muszę powiedzieć, że zwłaszcza pierwsze były wspaniale. Zaprosili wybitnych profesorów. Potem nas przygotowywano do tego, żebyśmy prowadzili takie duszpasterstwo w rejonach. Wyznaczyli wtedy 6-7 księży, jeździliśmy dodatkowo, żeby się dokształcać. Zajęcia prowadzili: prof. Wanda Półtawska, ks. prof. Turowicz i ks. biskup Smoleński. Biskupowi Wojtyle sprawy rodzinne bardzo mocno leżały na sercu. A tu już wtedy nawet przy parafii w Zakopanem było poradnictwo rodzinne.
Ruch oazowy
Z biskupem Wojtyłą spotykałem się wiele razy na Oazach. Jak mnie przenieśli do Kęt z Zakopanego, to mi dali liceum ogólnokształcące i zawodowe szkoły. Oczywiście nie wystarczy sama katecheza, trzeba jakimś duszpasterstwem tej młodzieży się zająć. Pojechałem do Krościenka i tam były 15-dniowe rekolekcje dla kapłanów prowadzone przez ks. prof. Blachnickiego. Dużo się nauczyłem, z tą wiedzą poszedłem do parafii i już w parafii zacząłem tworzyć Oazę. Na tych Oazach bywałem i zawsze lubiłem jechać do Krościenka, bo tam człowiek mógł się trochę podładować. Choćby na jeden dzień, bo nie raz nie dało się na trzy dni. Żeby tak wejść trochę w tę atmosferę. Potem jakoś łatwiej prowadziło się te rekolekcje oazowe. Tam w Krościenku on, chyba w 1973 roku, przyjechał w wakacje i poświęcił figurę Matki Bożej Niepokalanej, która jest taką Matką Oazy.
Trzeba powiedzieć, że był jednym z pierwszych biskupów w Polsce, którzy tak serdecznie poparli ruch oazowy. Kiedy ma się kogoś takiego mocnego za sobą, to zupełnie inaczej się potem pracuje. Zresztą on nam później dawał skierowania na te Oazy. Podpis, jego pieczęć i napis: „Zlecam księdzu temu i temu prowadzenie rekolekcji oazowych dla młodzieży od … do …”. Władze nas nękały wtedy, ale my dzięki temu podpisowi mocniej mogliśmy reagować, szło się bez lęku. Rozmawialiśmy z nimi zdecydowanie.
Kiedyś jeden z naczelników zapytał nas się, czemu robimy konkurencję państwu. Ja spytałem: „Jaką konkurencję? Pan widział w jakich warunkach jest młodzież z Warszawy w szkole, a w jakich nasza? Leżą na ziemi, normalna rzecz…”. Naczelnik: „Ale się do was pchają”. Odpowiedziałem, że oni prócz dobrych warunków, jedzenia, chcą też Boga, dlatego jest ich tak dużo. Mieliśmy wtedy ponad setkę młodzieży.
Karol Wojtyła często odwiedzał, wpadał niespodziewanie, bo widać było, że lubił te Oazy. Kiedyś przyjechał w pierwszy piątek, akurat spowiadaliśmy z innym księdzem, więc naszą grupą młodzieży zajęły się siostry zakonne. On przybył, porozmawiał z nimi, potem zaczęli śpiewać. Godzinę śpiewali, a my nie wiedzieliśmy, że on tu jest. Przybiegł w końcu taki chłopak i powiedział: „Proszę księdza, bo przed kościołem jest ksiądz kardynał, macie się spotkać”. Już miał odjeżdżać, ale chciał się jeszcze zobaczyć z nami. Przywitał się z nami i zapytał, jak nam idzie. Ja się wtedy trochę pożaliłem i powiedziałem, że boję się, że nas gospodarze nie przyjmą na następny turnus, bo są ogromnie zastraszeni. Zaproponowałem, że dobrze byłoby, gdyby ksiądz kardynał coś powiedział, bo ludzie są strasznie wystraszeni. Pamiętam, że stałem z tyłu tego kościoła i miałem łzy w oczach jak on mówił. Mówił stanowczo, zdecydowanie, ale tak życzliwie. Mówił, żebyśmy się niczego nie obawiali, bo robimy dobrą robotę – służymy Bogu i ojczyźnie. Stwierdził też, że mogą się wstydzić jedynie ci, którzy nas chcą gnębić i że będziemy się wspólnie bronić. Stałem się spokojny, że co by się nie działo, ci ludzie będą z nami. I tak było. Kary jakieś potem były, ale wszystkie turnusy się udały. Te kary wpłacała sama młodzież lub rodzice, udało się uzbierać odpowiednie kwoty. Bezkrwawa rewolucja i walka z tym, co jest niesprawiedliwe.
On lubił przyjeżdżać zwłaszcza na dni wspólnoty. Nie mógł być wszędzie, ale przynajmniej w niektórych ośrodkach.
Na nartach z kardynałem
Ja w czasie pierwszej pielgrzymki miałem takie dziwne odczucie, że przecież jeszcze nie dawno spotkałem się z nim jako kardynałem. Nawet wczoraj przypomnieliśmy sobie z kolegą 50 rocznicę spotkania z nim tu w Tatrach. Miał zebranie z księżmi z dekanatu w Księżówce. Przed obiadem on mówi: „Słuchaj, co robisz po obiedzie, masz czas?”. Odpowiedź: „No mam”. Karol Wojtyła: „A na narty byś nie poszedł?”. Z kolegą nasmarowaliśmy narty, a on powiedział, że po obiedzie musi jeszcze godzinę zostać, jakby jakiś ksiądz miał jakieś sprawy do omówienia. Jak on to potrafił wszystko połączyć… Kierowca – pan Mucha – przyjechał po nas, zawiózł nas z nartami. Karol Wojtyła wziął plecak, taki prawie pusty i byłem trochę tym faktem zdziwiony. Ale ruszyliśmy Doliną Kościeliską. Chcieliśmy wziąć mu narty, mówiąc, że nie wypada, żeby kardynał je nosił. My byliśmy młodzi, bo ja miałem wtedy jakieś 28 lat. Ale absolutnie nie pozwolił. Szedł z nami i znowu rozmawiał o różnych sprawach, wypytywał nas po drodze. Przeszliśmy całą Dolinę Kościeliską. Potem narty na ziemię, patrzymy jak kardynał podpina foki, które wyciągnął z plecaka. Też podpięliśmy narty. On ruszył, a my za nim. Ależ nam dał wtedy w kość. Nam się ślizgały narty, a on szedł jak po równym, właśnie dzięki tym fokom. Mnie aż się lało po plecach. A kolega w pewnym momencie się odwraca i mówi: „Staszek, ja już mam dość…”. Ja odpowiadam: „Ja już dawno też…” (śmiech). Ale wstyd się było przyznać, że dwadzieścia lat starszy od nas kardynał jest tak dużo lepszy, więc nic nie mówiliśmy. Na szczęście kardynał Wojtyła w pewnym momencie stwierdził, że wystarczająco wysoko już podeszliśmy. W końcu mogliśmy zjechać. W dół się dobrze zjeżdżało, tylko zastała nas burza śniegowa. I proszę sobie wyobrazić, że podczas jednej z pielgrzymek do Rzymu, rozgadaliśmy się na audiencji u Ojca Świętego. Wspomniałem o tych nartach, powiedziałem, że wówczas jeszcze ksiądz kardynał dał nam wtedy nieźle w kość. Opowiedziałem mu naszą rozmowę z kolegą. On się zaczął śmiać i powiedział: „Ale wtedy przyszła taka burza!”. Wszyscy się zdziwili, że tak dobrze to wszystko pamięta. On sobie postanowił wówczas, że musiał mieć dziesięć takich dniówek na narty i tego pilnował. Po wytężonej pracy jeszcze miał siłę na narty… Trzeba podziwiać to, jak miał zorganizowane życie, gdzie musiał znaleźć się też czas na relaks. On mu dawał siłę. Kochał góry, które były dla niego odskocznią.
Nasz biskup papieżem
Nigdy mi do głowy nie przyszło, że kardynał Wojtyła zostanie Ojcem Świętym. Wiadomo było, że Ojciec Święty to zawsze jest Włoch. I tak żeśmy wszyscy myśleli. Nikomu nie przychodziło do głowy, że nasz biskup mógłby być papieżem.
Pamiętam moment wyboru. Byłem wtedy wikarym w Wieliczce. Wieczorem kolega mi powiedział, że kardynałowie wybrali naszego arcybiskupa na papieża. To był szok. Oczywiście nabożeństwo październikowe wtedy odprawiano, podszedłem powiedzieć koledze, który je wtedy odprawiał. On to od razu ogłosił ludziom w trakcie nabożeństwa. Wrażenie niesamowite – do tego stopnia, że pamiętam nawet jak przybiegły do mnie dwie uczennice z Oazy. Przybiegły z takim breloczkiem. Karol Wojtyła przyjechał kiedyś na naszą Oazę na Dzień Wspólnoty. Przyszli ci oazowicze, żeby on podpisał im się na breloczkach. Nudzili go, a on się spieszył, bo zawsze miał tych zajęć dużo. Ja podbiegłem do nich i powiedziałem: „dajcie mu spokój, nie marudźcie”. One nie dały za wygraną, musiał siedzieć i podpisywać. Potem jak Karol Wojtyła został już wybrany na papieża, to przybiegły do mnie i powiedziały: „Widzi ksiądz, a przez księdza, to byśmy autografu nie miały”.
Dla wszystkich to było nie do wiary. Ale radio już podało – musieli podać do wiadomości, choć wcale nie było im to na rękę. Jak Ojciec Święty przyjechał pierwszy raz do Polski, to byłem już wikarym w Jaworznie. Oglądałem w telewizji i myślałem sobie: „kurcze, same stare babki jakieś gromadzą się koło tego Ojca, młodzież nie chodzi czy co?”. Wszyscy księża dziwiliśmy się w Jaworznie. A oni kamerą jeździli tam, gdzie były właśnie takie babcie, co też było ważne, bo on przecież zawsze bardzo cenił ludzi starszych. Dopiero jak pojechałem na Błonia do Krakowa zobaczyłem, co się dzieje. Te tłumy ludzi, zwłaszcza młodych. Widać było, że młodzież się do niego garnie i że ta praca oazowa nie poszła na marne. Twierdzę, że to się w dużej mierze przyczyniło do tych przemian w Polsce. Sługa Boży dziś, ks. prof. Blachnicki… Ech, jak sobie człowiek teraz uświadamia, że ze świętymi spotkał się bezpośrednio… Na pewno każdy z nas się o to stara, bo to jest obowiązek ewangeliczny – dążyć do świętości – ale jak to idzie, różnie bywa. Wiadomo, że człowiek jest człowiekiem, jest słaby i chciałby, żeby to lepiej szło, no ale nie raz różnie idzie.
Pamiętam pierwszą pielgrzymkę i to, co się wtedy działo. Wielkie zjednoczenie ludzi, życzliwych dla siebie. Potem przy następnej też było zjednoczenie, ale nie tak mocne jak przy tej pierwszej. Jak on dodał ducha, to coś niesamowitego… Pamiętam jak milicjanci przenosili ludzi przez barierki, żeby ułatwić przejazd. I pamiętam słowa ludzi: „Popatrz, oni rzeczywiście pomagają ludziom!” (śmiech). Przedtem tacy wrodzy, a tu się okazało, że są to ludzie myślący podobnie do nas.
To był bardzo bezpośredni człowiek. I zawsze taki pozostał. Podczas pierwszej pielgrzymki Jan Paweł II wychodził z Wawelu, ja tam siedziałem w sutannie. Ludzie się pchali okrutnie. Ja w końcu gdzieś stanąłem w dalszym rzędzie, a on mnie zobaczył! Usłyszałem: „Stasiu!”. Wyciągnął do mnie rękę, ludzie się troszkę rozsunęli. Mnie się głupio zrobiło, nie pamiętam nawet, czy go pocałowałem w dłoń. Ja potem usiadłem i byłem zaszokowany, że Ojciec Święty mnie po imieniu woła. To było mocne przeżycie.
Wizyta w Zakopanem
Był super człowiekiem, naprawdę! Pilnował wszystkiego pod każdym względem. Nie mówię już o tym, że był człowiekiem modlitwy. Wzór i przykład. Bardzo mi się marzyło, że kiedy będzie na pielgrzymce, żeby chociaż wstąpił do nas do kościoła na „Zdrowaś Maryjo”. Jak dowiedziałem się, że u nas w kościele będzie spotkanie z dziećmi komunijnymi z całego dekanatu, to mi łzy do oczu napłynęły. Potem był jeszcze obiad na plebani. Kiedy omawialiśmy te punkty – zaproszono nas do Rzymu – to na pomysł obiadu na plebani Ojciec Święty powiedział: „O, tyle razy tam bywałem, jeszcze za księdza Sobolaka!”. Miałem łzy w oczach, kiedy planowaliśmy to wszystko, bo wydawało mi się, że jest za dużo szczęścia na raz. Pamiętam, że wpisałem to nawet w kronice parafialnej, że ks. prałat Jan Zając dworował sobie ze mnie, że ja u Ojca Świętego beczałem. (śmiech) Podziwiałem w czasie tego, jak Ojciec Święty nas odwiedził, jego drogę do ołtarza w naszym kościele. Przechodził wokół dzieci i wydawało się, że nie dojdzie, bo rozdawał ręce na lewo i prawo. Coś fantastycznego. Co mnie wtedy zaszokowało, to że nikt z nas nie uczył dzieci jak mają się zachować, a one do niego z takim pietyzmem podchodziły. Ręce miały złożone, a jak podawały ręce Ojcu Świętemu to tak delikatnie. Jedna dziewczynka nawet pogłaskała papieża… To było coś niesamowitego. Arturo Mari robił wtedy zdjęcia, więc trochę ich nam narobił.
Program wizyty był napięty, choć niby Ojciec Święty miał też jeden dzień na relaks, o czym nie wiedzieliśmy, bo wyznaczono go w ostatniej chwili. Wiadomo, że BOR czuwał nad całością. Tu wszystko było mocno obstawione. Musieli pilnować, bali się ciągle. Jak byłem w Krakowie i pracowałem w seminarium – wzięli mnie tam po pierwszej pielgrzymce Ojca Świętego – to zaangażowałem się też w działalność w służbach porządkowych. Wyznaczono mnie do koordynowania działań między milicją a służbami kleryckimi. Miałem do czynienia z tym, więc wiedziałem co nieco o ochronie. Pamiętam jak milicja w 1983 roku wszędzie wszystko sprawdzała, również na trasie przejazdu. Ja im mówię: „Dajcie spokój, przecież nic tu w Polsce się nie stanie”. A oni: „Nie, właśnie rozmaite służby zagraniczne mogłyby to wykorzystać i tu – u nas – zrobić coś Ojcu Świętemu, żeby było na nas, że to Polacy zrobili”. U nas – jak papież przybył na to spotkanie z dziećmi komunijnymi – to ochroniarze nawet po domach siedzieli, ludzi mi to później opowiadali. Wszystko musiało być sprawdzone i dobrze, bo to była taka wielka troska o życie i zdrowie Ojca Świętego, tym bardziej, że już wiedzieliśmy, co się w 1981 roku na Placu św. Piotra stało. Pamiętam, że po zamachu byłem na mszy świętej w kościele Mariackim. Żyliśmy tym wydarzeniem i modliliśmy się tak autentycznie.
Odwiedziny w Watykanie
Bywaliśmy często u Ojca Świętego – on chciał spotykać się z góralami. Jeździliśmy też z choinkami. On potem wziął jedną z tych małych choinek do siebie do mieszkania.
Pamiętam jak pojechałem pierwszy raz do Ojca Świętego z rekonesansem. Żeby się przekonać, czy nie będziemy traktowani jak intruzi, którzy zawracają głowę papieżowi. W Rzymie już wtedy miałem kilku kolegów księży. Wszyscy mnie wtedy ochrzanili, że mi takie myśli w ogóle przychodzą do głowy… Mówili: „Jak możesz tak myśleć, Ojciec Święty się cieszy, że przyjeżdżacie!”. Więc postanowiłem, że będziemy jeździć. I jeździliśmy co roku, do końca jego życia.
Podczas jednej z pielgrzymek do Rzymu – kiedy przed prywatną audiencją przewodniczka powiedziała nam: „Przeżyjcie to uczciwie, dla wielu z was może to być jedyne spotkanie z Ojcem Świętym w życiu. Następne takie spotkanie to dopiero z Bogiem na Sądzie Ostatecznym”. Wielokrotnie dzieliłem się tymi słowami z innymi.
Ja takich spotkań miałem wiele. Ludzie cieszyli się bardzo, ale jednocześnie przeżywali. Są ludzie, którzy nieraz płytko przeżywają – najważniejsze dla nich jest to, że zdobędą zdjęcie z Ojcem Świętym. Ja takich fotografii też mam sporo, ale dlatego, że organizowałem takie spotkania. Składałem też kiedyś życzenia papieżowi i ktoś mnie ochrzanił, że nie miałem ich zapisanych tylko improwizowałem. Procedura też jest taka, że powinny być napisane, ale ja powiedziałem po swojemu, tak jak potrafiłem i koniec.
Jestem szczęściarzem, że żyłem w takich czasach. Trudnych, ale fantastycznych. Tak spotykać świętego człowieka i być z nim blisko? Mam do niego nabożeństwo wielkie.
Oprac. Marta Burghardt
Publikacja towarzysząca wystawie realizowanej w ramach projektu pt. „5 scen kulturowych Małopolski Karola Wojtyły - Jana Pawła II” - projekt współfinansowany w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Małopolskiego na lata 2014-2020”, Oś 6: Dziedzictwo regionalne, Poddziałanie 6.1.3 Rozwój instytucji kultury oraz udostępnianie dziedzictwa kulturowego.