Wystawa pt. „Małopolska Karola Wojtyły – Jana Pawła II” ma na celu przygotowanie nas na jubileusz 100-lecia urodzin Ojca Świętego Jana Pawła II. Na potrzeby wystawy nagrano 15 wywiadów, w których osoby będące świadkami życia, dzieła i świętości naszego Rodaka, dzielą się swymi wspomnieniami.
Odc. 3 - Eugeniusz Mróz, sąsiad, przyjaciel i jedyny żyjący kolega z klasy Karola Wojtyły
Lata szkolne
Sąsiedzi i szkolni koledzy
Limanowa – urocze miasteczko w Beskidzie Sądeckim – to jest moje miejsce urodzenia, tam spędziłem lata młodości. Ponieważ w Limanowej nie było szkół średnich, naukę w gimnazjum rozpocząłem w Nowym Sączu, również urokliwym miejscu. Mój ojciec był urzędnikiem skarbowym, przeniesiony został z Limanowej do Wadowic. I tak znalazłem się w rodzinnym mieście Karola Wojtyły. Darem niebios zamieszkałem z rodzicami i siostrą w tym samym budynku, w którym mieszkał Karol Wojtyła. Była to kamienica żydowska Chaima Bałamuta. Obydwoje w czasie wojny zginęli: on Chaim i ona Rozalia. Ale doskonale nam się tam mieszkało, więc byliśmy i kolegami i sąsiadami. Okna naszych pokoi wychodziły na stronę kościoła, gdzie widniał napis w języku łacińskim: „tempus fugit, aeternitas manet” – „czas ucieka, wieczność czeka”. To było takie memento – kiedy zbiegaliśmy z Lolkiem po metalowych schodach (teraz już ich nie ma, szkoda), to się nam te słowa przypominały i nas krzepiły.
Jak wspomniałem byliśmy sąsiadami i chodziliśmy do tej samej klasy. Lolek rozpoczął naukę od pierwszej gimnazjalnej, ja z Nowego Sącza przyszedłem do klasy piątej. Był wspaniałym uczniem, znakomitym. Promieniowała od niego jakaś taka charyzma, dobroć, szlachetność, wrażliwość na cudzą krzywdę, cudzą biedę. Pamiętam, koledzy dojeżdżali ze wsi i byli biedni. A on się z nimi dzielił śniadaniem. Na każdą lekcję był znakomicie przygotowany. Mieliśmy profesora łaciny, Damasiewicza, który był bardzo wymagający i ostry. Zdawało się, że na jednej lekcji każdego z nas po dwa razy oblał. I ten huragan Damasiewicza zatrzymywał się na Lolku. Na każdą lekcję był przygotowany i bronił honoru klasy.
Jego zainteresowania były bardzo szerokie. Oprócz tej głębokiej, autentycznej wiary – pamiętam, że dzień się u nich zaczynał modlitwą, kończył modlitwą (przed jedzeniem, po jedzeniu). No a ojciec Lolka czytał Biblię swoim domownikom! Chyba w 1933 roku przeszedł na emeryturę, był oficerem 12 Pułku Piechoty. Znany jest ten cios, który spotkał Lolka, gdy miał lat 9 – zmarła jego matka Emilia, którą bardzo kochał… Ona również jego. Była słabego, chorowitego zdrowia, no więc bardzo rozpaczał. I ze swoim bratem, starszym od Lolka o 14 lat, wybrali się do Kalwarii na te dróżki, pięknie położone, i tam w skupieniu modlili się o spokój duszy Emilii Wojtyłowej.
Drugi cios spotkał Lolka w 1932 roku – zmarł jego brat Mundek, bardzo zdolny lekarz w szpitalu w Bielsku-Białej. Tam się zaraził na szkarlatynę. Ratując życie innym, oddał swoje życie. Drugi cios. I został tylko z ojcem.
Młodzieńcze pasje
Bardzo staranne wychowanie otrzymał od swojego ojca. Razem wędrowali po górach, zabierali też mnie na te wycieczki. A więc Leskowiec (najwyższa góra w rejonie Wadowic, ponad 900 metrów). Wyruszaliśmy rano, wracaliśmy wieczorem. Wędrowaliśmy po ziemi wadowickiej, wówczas gęsto usłanej kapliczkami, które rzeźbił prymitywista Jędrzej Wowro. I przy tych kapliczkach przystawaliśmy, pomodliliśmy się i wędrowaliśmy dalej. Te wycieczki, przybliżające nas do Boga, miały bardzo wiele uroku, krzepiły nas do dalszej pracy, dalszego życia. W czasie tych naszych wędrówek zwiedziliśmy razem Beskid Mały, Beskid Sądecki, Gorlice, Pieniny, Tatry… W Tatrach taka przygoda mała miejsce… Wybraliśmy się z Lolkiem i jego ojcem na wycieczkę, by zdobyć Giewont – 1900 metrów, a na szczycie widnieje krzyż, symbol tego, że Polska jest krajem katolickim. No i wybraliśmy się wczesnym rankiem – to było w czasie ferii po siódmej klasie. Ojciec Lolka szedł z przodu, a myśmy stąpali za nim. Nagle, na Czerwonych Wierchach, już blisko Giewontu, opanowała nas mgła, wielka mgła. I w tej mgle roztopił nam się ojciec Lolka. Szukamy go, wołamy… Nie ma go, więc Lolek zmartwiony i zaniepokojony padł na kolana, na kamieniach na Czerwonych Wierchach, żarliwie się modlił, ja mu towarzyszyłem… Mgła ustąpiła, wołamy i szukamy, ale bezskutecznie, nie ma ojca. Z wielkim niepokojem wróciliśmy do Zakopanego, do naszego skromnego pensjonatu, a ojciec czekał na nas z gorącą herbatą. Radość wielka, że jednak nie zginął. Takich przygód było wiele.
Oprócz tego, że pasjonował się górami, jego domeną był teatr. I w 1935 roku, z inicjatywy Lolka i naszego polonisty Kazimierza Forysia powstał amatorski teatr. To był duży ewenement – w gimnazjum mieliśmy własny teatr, który wędrował po okolicznych miasteczkach: Oświęcim, Kęty, Sucha itd. A Lolek – bo to była jego pasja jak wspomniałem – kreował główne role i znakomicie z każdej roli się wywiązywał. Do ról kobiecych korzystaliśmy z naszych trzech gracji: Kazi Żakówny, Haliny Królikiewiczówny i Kazi Hołysówny. Miłe były dziewczyny, traktowaliśmy je jak koleżanki, a one w tym okresie ignorowały nas – oglądały się za przystojnymi oficerami 12 Pułku Piechoty. My byliśmy za młodzi dla nich, niedojrzali. Dopiero później przypomniały sobie, kiedy Lolek zaszedł na wzgórze watykańskie, że wśród ich kolegów jest Karol Wojtyła. No i sznurkiem do Watykanu. Bardzo miłe dziewczyny… Było osiemnaście naszych koleżanek, które zdawały maturę, ale niestety przeniosły się w lepszy świat. Żyje tylko Halina Królikiewiczówna w Krakowie. Jedna jedyna. Ostatnio, kiedy była rocznica matury, spotkałem się z nią w Wadowicach. Przypomnieliśmy sobie nasze wspólne lata. Mieszkała w budynku, w którym mieszkał jej ojciec dyrektor i z okien obserwowała nas grających w piłkę ręczną na podwórku.
No więc teatr, wspaniałe kreacje Karola Wojtyły… Pamiętam „Balladynę”. Lolek grał Kirkora. Patrzymy, a tu ma gołą piętę. Konsternacja, bo jak to aktor na scenę wychodzi z gołą piętą, no ale trudno. Akt pierwszy minął, w drugim obserwujemy, a gołej pięty już nie ma. Ja w czasie przerwy pytam Lolka: „jak to się stało – miałeś gołą piętę, a teraz nie masz?” On odpowiedział: „A w czasie przerwy zamalowałem atramentem!”. Tak, teatr…
Wystawialiśmy głównie sztuki z repertuaru klasycznego: Słowacki, Fredro. Później poezję Kamila Cypriana Norwida… To było dla nas za trudne, nie rozumieliśmy głębi poezji Kamila Cypriana Norwida. Lolek doskonale wczuwał się w tajemnice jego poezji.
W klasie mieliśmy trzech Żydów, później jeszcze o nich wspomnę. I mieliśmy kilku tzw. repów. Włodek Wąchał, Tadek Luty i Kazek Sawicki. I oni, ponieważ byli zahartowani w szkolnych bojach, także sobie uzurpowali nad nami pewną przewagę, musieliśmy ich słuchać. Nie mieliśmy sali gimnastycznej jaka jest obecnie, gdzie młodzież dysponuje wspaniałymi boiskami, przyrządami gimnastycznymi… Myśmy za piłką nożną uganiali się w uliczkach koło kościoła, a ksiądz proboszcz nas przepędzał. I słusznie, bo bał się, że mu rozbijemy piękne witraże. Graliśmy nad Skawą, na błoniach koło stacji kolejowej… Lolek zamiłowanie do piłki nożnej nabrał od swojego brata Edmunda, który zabierał go, kilkuletniego, na mecze piłkarskie. Nie mieliśmy bramek, a rogi bramek oznaczaliśmy kamieniami albo tornistrami. I Mundek swojego małego braciszka stawiał jako słupek na bramce. Czasem piłka godzi słupek. I ten żywy słupek, malutki Loluś, przewracał się, podniósł się, otrzepał się i nadal pełnił swoją służbę. Później, gdy już podrósł, grał na pozycji obrońcy – nazwaliśmy go Martyną, bo w tych latach trzydziestych na terenie Małopolski istniały trzy kluby piłkarskie: w Krakowie Cracovia i Wisła no i Pogoń we Lwowie. W tej Pogoni Lwowskiej grał Martyna – reprezentant Polski na pozycji obrońcy.
Później przeszedł na pozycję bramkarza, a ponieważ bary miał szerokie, to pół bramki zasłaniał.
Jak już wspominałem o uczniach repetujących, byli naszymi prowodyrami i mówiłem że my nie mieliśmy sali gimnastycznej… Myśmy na ćwiczenia chodzili do Sokoła, to prawie kilometr. A po tych ćwiczeniach gimnastycznych – prowadził je Czesław Panczakiewicz – raz mieliśmy klasówkę z greki, na co wcale nie mieliśmy ochoty. No więc jeden z tych repów (bo tak ich określam), chyba Kazek Sawicki mówi: „chłopcy, potrzebny jest koc”. No więc Szczepan Mogielnicki pobiegł po ten koc i do koca wpakowaliśmy Włodka Wąchala. I mówimy: „Włodek, wracamy do gimnazjum. Masz cały czas ryczeć”. I rzeczywiście – jęczał cały czas, aż te jęki roznosiły się po całych Wadowicach. Przychodzimy do gimnazjum, a prof. Szeliski (nazywaliśmy go „Kowbojem”, bo był niedużego wzrostu, a miał kapelusz taki ogromny na pół metra) pyta się: „co to się stało?”. A my mu na to: „panie profesorze, Włodek spadł z drabinki, ciężko się potłukł, musimy go zanieść do szpitala”. Profesor: „a co, wszyscy musicie iść?”. My: „tak, będziemy się zmieniać. On jest ciężki i daleko…”. A szpital był na takim pagórku, tam obecnie też jest stary szpital. I myśmy z tym jączącym Włodkiem wyruszyli w kierunku szpitala, ale gdy znikły nam z horyzontu mury naszego gimnazjum, z tego koca wypuściliśmy Włodka, on szybko wyskoczył i nagle wyzdrowiał, ale klasówka przepadła. Takich zdarzeń jest bardzo wiele, bo byliśmy klasą solidarną, nawzajem pomagaliśmy sobie.
W obliczu życiowych wyborów
Poza sportem, poza turystyką, poza wycieczkami górskimi, był na pierwszym miejscu teatr. Lolek chciał zostać aktorem – to była jego pasja! Pamiętam, że przyjechał do nas na wizytację ks. kardynał Adam Stefan Sapieha, a Lolek wszystkie oracje pisał sam. I wygłaszał! No i wygłosił taką piękną mowę powitalną pod adresem księdza arcybiskupa Sapiehy. Ten spytał stojącego obok naszego opiekuna duchowego ks. Edwarda Zachera: „czy ten młodzieniec nie chciałby zostać księdzem?”. Podobało mu się to wystąpienie. A ks. Edward Zacher zamyślił się i odpowiedział: „jak ja wiem to raczej nie – jego pasją jest teatr”.
Na maturze były trzy przedmioty ustne i cztery pisemne. Lolek wszystkie przedmioty przeszedł bardzo dobrze, ale musiał – mimo tych wspaniałych wyników – zdawać jeszcze jeden przedmiot ustnie. I wybrał język niemiecki.
Ja miałem przy matematyce ogromne trudności. Nie leżały mi nauki ścisłe, raczej pasjonowała mnie historia i języki obce – bardzo lubiłem grekę (a to nie jest taki łatwy przedmiot). Z tych nauk ścisłych słaby byłem. Przy maturze miałem temat z ciągów. Z trudem wybrnąłem.
Po maturze rozpierzchliśmy się. Więcej niż połowa z nas otrzymała powołania do podchorążówek. Myśmy z Lolkiem byli zwolnieni, ale wielu kolegów odbywało służbę wojskową zaraz po maturze właśnie w podchorążówkach. Później wojna ich tam zastała, zostali zmobilizowani. Wspaniali chłopcy. W ogóle nasza klasa była wspaniała – solidarna, zżyta. Ta postać Lolka promieniowała na nas, udzielała nam się. Dużo mu zawdzięczamy. Te późniejsza lata okupacji niemieckiej, reżimu komunistycznego w dużym stopniu godne przetrwanie zawdzięczamy jemu, bo to jego charyzma działała na nas. Zresztą akcentowaliśmy to na tych naszych spotkaniach.
Żniwo wojny i okupacji
Czterdziestu zdawało maturę. Część podjęła pracę, niektórzy rozpoczęli studia… Ale gro, jak wspomniałem, zostało powołanych do podchorążówek. No i walczyli. Już, warto wspomnieć, w dzień wigilijny Bożego Narodzenia w 1939 roku na stokach Kopca Kościuszki w Krakowie został rozstrzelany nasz kolega Józef Wąsik. On brał udział w ruchu oporu, któremu przewodził znany artysta malarz, Wincenty Bałys. Zginęło też kilku innych naszych kolegów bliskich. W pierwszych dniach września zginął pod Dębicą najmłodszy z naszego grona (bo wszyscy przy maturze mieli przeważnie po osiemnaście lat, ale byli i tacy, którzy mieli więcej lat, bo nawet ponad dwadzieścia).
Trzech Żydów mieliśmy, wspomnę o Jurku Klugerze, który z ojcem, uchodząc przed holokaustem, znalazł się na terenie sowietów i tam pracował w sowchozie. Dwóch Żydów – Selinger i Zweig – dostali się aż na Syberię. W tym czasie w ówczesnym Iranie powstawała polska armia, więc chcieli się tam dostać. Płynęli barką po rzece, ale sowieccy żołnierze przecięli linę barki i wszyscy utonęli… Kluger przeszedł szczęśliwie.
Ja walczyłem w Armii Krajowej od chwili jej powstania. Lolek też przecież udzielał się, mianowicie prywatnie w domach, konspiracyjnie, wystawiali różne teatralne sztuki. Później była taka organizacja „Unia” o charakterze narodowo-katolickim… W czasie okupacji moja rodzina została wyrzucona… Był wielki terror, ojciec stracił pracę, ja byłem w obozie pracy, a siostra starsza ode mnie donosiła koleżankom żydówkom do getta mleko, chleb… Tułaliśmy się po Guberni: Kraków, Tarnów, Mielec – bo to tereny moich rodziców. Już do Wadowic nie wróciliśmy, a szkoda. Nie mieliśmy już tam mieszkania ani mebli, osiedliśmy w Opolu. Ja skończyłem studia prawnicze we Wrocławiu, siostra pracowała, ojciec też, matka prowadziła gospodarstwo domowe. Tak te lata nam upływały, tak już wsiąkliśmy w ziemię opolską. Ale tęsknię za górami. Jeżeli tylko mam okazję, to staram się odwiedzić góry. Moje ukochane góry…
Koledzy Papieża
Pierwsze nasze spotkanie z Lolkiem było w dziesięciolecie matury, rok 1948. Było spore grono profesorów, koleżanki dołączyły do nas, mimo że to było gimnazjum żeńskie, a nasze było męskie. I było bardzo przyjemnie, radośnie. Lolek wrócił właśnie ze studiów w Rzymie i też dołączył do nas. Także był bardzo przyjemny nastrój i msza święta. Do mszy służyło takich dwóch naszych „ministrantów”: Teofil Bojeś i Zbigniew Siłkowski. No i później spotkanie – przeszliśmy do gimnazjum, potem nad Skawę tam, gdzie tradycyjnie wędrowaliśmy. Bardzo miły nastrój, to było nasze pierwsze spotkanie z Karolem Wojtyłą jako duchownym. Bo mieliśmy też i drugiego księdza, który jednak wcześnie zmarł.
Ciekawe było pierwsze spotkanie Jurka Klugera, który skontaktował się z przybyłym na soborowe obrady arcybiskupem. Ten oddzwonił do niego i mówi: „Jurek, chciałbym się z tobą spotkać”. Jurek się elegancko ubrał i zaczął powitanie „Jego Eminencjo”. A Lolek odpowiedział: „Jurek, coś ty zwariował?”. Potem już rozmowa potoczyła się takim prawdziwie koleżeńskim torem. Kiedy po latach Kluger wstępował w progi Watykanu wszyscy go doskonale znali, był częstym gościem i Gwardia Papieska mu salutowała. Jak już wspomniałem, wszyscy po drugiej stronie, tylko Eugeniusz Mróz jeszcze pałęta się po tym świecie.
Z tych spotkań szczególnie utkwiło mi w pamięci spotkanie w Zakopanym. Ojciec Święty w Zakopanym, pamiętamy – na Wielkiej Krokwi, tam otrzymał ten pas bacowski, wystąpiło szereg zespołów góralskich… Przyjechały nie tylko wycieczki z Polski, ale również z sąsiednich krajów: ze Słowacji, Węgier, z Czech. My, grupka koleżanek i kolegów ulokowaliśmy się w pensjonacie, w tzw. Księżówce. I tam Jan Paweł II nas odwiedził. Ta wizyta miała trwać dziesięć minut, a trwała trzydzieści. Z każdym się przywitał, uściskał… No i rzecz charakterystyczna – witał się z Jasiem Wolczko z Kalwarii i mówi: „ooo, Jasiu Wolczko – najlepszy matematyk w klasie!” Lolek, mimo że miał wszystkie noty najwyższe (również z matematyki), uznał wyższość swojego kolegi. Bo rzeczywiście Jasiu Wolczko był niezwykle zdolny. Później on studiował leśnictwo, wspaniały kolega.
Takich spotkań mieliśmy wiele. Za każdym razem, gdy tylko Ojciec Święty był w ojczystym kraju, spotykał się z nami. Pierwsze spotkanie z nim jako Papieżem, z Ojcem Świętym, miało miejsce w 1979 roku – w Wadowicach na plebani. Wymknął się swoim strażom, co było jego zwyczajem i spotkał się z nami. Bardzo serdecznie. Pamiętam, że tam na zapleczu parafii, w balkoniku, każdego uściskał, ucałował… Mówił: „chłopcy, starzejemy się”, „zapraszam was do siebie”.
Oprac. Marta Burghardt
Publikacja towarzysząca wystawie realizowanej w ramach projektu pt. „5 scen kulturowych Małopolski Karola Wojtyły - Jana Pawła II” - projekt współfinansowany w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Małopolskiego na lata 2014-2020”, Oś 6: Dziedzictwo regionalne, Poddziałanie 6.1.3 Rozwój instytucji kultury oraz udostępnianie dziedzictwa kulturowego.