Wystawa pt. „Małopolska Karola Wojtyły – Jana Pawła II” ma na celu przygotowanie nas na jubileusz 100-lecia urodzin Ojca Świętego Jana Pawła II. Na potrzeby wystawy nagrano 15 wywiadów, w których osoby będące świadkami życia, dzieła i świętości naszego Rodaka, dzielą się swymi wspomnieniami.
Odc. 7 - Ks. infułat Jerzy Bryła, przyjaciel św. Jana Pawła II, duszpasterz artystów i środowisk twórczych, osób niesłyszących oraz ekumeniczny archidiecezji krakowskiej, honorowy kapelan Ojca Świętego.
Śladami Karola Wojtyły
Kleryk Karol Wojtyła
Kiedy skończyła się wojna, na piechotę szedłem z moim ojcem do Krakowa, żeby zapisać się do gimnazjum i liceum im. Sienkiewicza w Krakowie, na ul. Krupniczej. Z wielkim wzruszeniem, pełen świadomości, co to jest Kraków – że to jest miasto świętych – wszedłem w te mury Krakowa i myślałem sobie: „szkoda, że nie żyję w tej epoce, kiedy święci tutaj chodzili po tych brukach krakowskich…”. Św. Stanisław, św. królowa Jadwiga, Szymon z Lipnicy, św. Jan Kanty, bł. Salomea czy inni święci. I nie zdawałem sobie sprawy, że w swoim życiu spotkam świętych. Karola Wojtyłę, Hannę Chrzanowską, kandydata na świętego – biskupa Pietraszkę, kandydata na błogosławionego – prof. Ciesielskiego… A jednak miałem tę łaskę, że zobaczyłem ich i z nimi się zaznajomiłem.
Pierwszy raz zobaczyłem Karola Wojtyłę jako kleryka, gdy przygotowywał się do święceń subdiakonatu. Przyszedłem wtedy do mojego starszego kolegi, który był już w seminarium i akurat po obiedzie klerycy spacerowali wokół dziedzińca w kurii, w której się mieściło jeszcze wówczas seminarium duchowne, bo główny gmach był w remoncie. Wszyscy chodzili, a jeden z kleryków – stojący w lewym rogu dziedzińca – stał bardzo skupiony, podpierał sobie ręką brodę i stał tak. Zaintrygował mnie tą swoją postawą, pełną skupienia, i pytam się mojego kolegi: „czemu ten kleryk nie spaceruje, tylko tak stoi sam? Czy to przełożony, czy was pilnuje?”. A kolega mówi: „To jest Karol Wojtyła, najzdolniejszy z kleryków i najbardziej pobożny z nas wszystkich tutaj”. I opowiedział mi przy okazji taką historię… Było to właśnie w czasie, kiedy ze Wschodu wędrowali do Polski, do Krakowa repatrianci tak zwani. Ogołoceni ze wszystkiego przez Związek Radziecki znajdowali tu w Krakowie przychylność mieszkańców i mieszkanie, i pomoc – kto mógł, to pomagał. Karol Wojtyła miał wtedy tylko dwie koszule. Jedną z nich dał repatriantowi, drugą musiał prać, nieraz nie wyschła i taką wilgotną na siebie wkładał. Miał to miłosierne serce. Później, kiedy byłem wikariuszem w parafii św. Floriana, panie z sekcji charytatywnej opowiadały mi, że miał bardzo zniszczony płaszcz, który kiedyś był koloru zielonego, a wypłowiał, był taki troszkę pomarańczowy. Ponieważ parafia św. Floriana jest taka prestiżowa, panie uznały, że nie wypada, żeby wikary w takim płaszczu chodził i kupiły mu piękny płaszcz. Jakież było ich zdziwienie, kiedy po jakimś czasie zobaczyły swój cenny prezent na wychudłym grzbiecie bladego studenta. To miłosierdzie zawsze praktykował i kiedy został Papieżem, to było wiadome, że na audiencjach generalnych – obok biskupów, kardynałów – to zawsze uściśnie dłoń każdemu choremu, który tam przybył na audiencję.
To właśnie nic dziwnego, że później stawał się tym Papieżem głoszącym Miłosierdzie Boże i podkreślał bardzo, że jeżeli chcemy Miłosierdzia Bożego dostąpić, to sami musimy być też miłosierni dla drugich. Przebaczający i obdarzający tym, czym możemy.
Duszpasterstwo akademickie
Później zobaczyłem, po wielu latach dopiero, księdza Wojtyłę jako profesora. Przyszedł raz do parafii św. Floriana na obiad i ksiądz proboszcz ówczesny spytał, czy ksiądz profesor jest też moim wykładowcą. Odpowiedziałem, że niestety nie. Niebawem został mianowany biskupem pomocniczym i ja po nim objąłem duszpasterstwo akademickie, bo chociaż ks. prof. Karol Wojtyła przestał być wikariuszem, w parafii św. Floriana zajmował się wykładami, to jednak prowadził dalej duszpasterstwo akademickie i właśnie miał taką grupę około 160 studentów. Byli to ludzie z całego Krakowa, z różnych uczelni, ale przeważnie z politechniki i Akademii Sztuk Pięknych, które bardzo bliziutko kościoła się znajdują. Właśnie wtedy zaznajomiliśmy się bliżej, kiedy właśnie został już tym biskupem przychodził jeszcze dalej i chodziliśmy razem do studentów, do tych rodzin, które mu były bliskie. Bardzo często odwiedzaliśmy też dawnego przełożonego jego ojca z wojska z Wadowic – pana kapitana Wicińskiego, ojca słynnej aktorki i malarki Delekty-Wicińskiej. Pan Delekta, prof. Akademii muzycznej układał na każdą taką okoliczność wiersze, dzięki czemu miło spędzaliśmy tam czas.
Ks. Karol Wojtyła uformował tych studentów tak, że chociaż sam przestał do nich przychodzić jako biskup, oni nie przestali do parafii chodzić na te spotkania ze mną. Dość miałem tremę jak po takim uczonym, po filozofie to wszystko prowadzić. Ale na szczęście się udawało. Ks. Karol Wojtyła się nimi bardzo serdecznie opiekował, poświęcał im każdy wolny czas, a w wakacje jeździł z nimi na kajaki – na Mazury na jeziora. Z tego powstało bardzo dużo małżeństw, bo to na takich wczasach to się często zakochują i lepiej się poznają. Także były te małżeństwa, które mówiły później jemu jako duszpasterzowi: „wujku”. Chodzili z nim, jeździli… Również spędzał jakiś czas wakacji na wyjazdach w góry: w Bieszczady, w Żywieckie. Lubił odpoczywać w ruchu. Z ks. Rozwadowskim, który pracował w kurii w wydziale katechetycznym, z ks. prof. Różyckim jeździli na narty do Zakopanego. Mówili, że Karol jest niezwykle odważny – zjeżdżał po tych stromych zboczach z wielką szybkością i z wielką odwagą. Wypoczywał w ruchu, lubił też pływać – kiedy został biskupem Rzymu to głośne było, że zrobili basen w Castel Gandolfo.
Człowiek modlitwy
Ks. Karol Wojtyła był bardzo lubianym profesorem na KUL-u i jeździł tam co tydzień: prowadził wykłady z zakresu filozofii etyki i filozofii. Mieszkał w tym czasie na ul. Kanoniczej 19, gdzie obecnie mieści się Muzeum im. Kardynała Karola Wojtyły, mając wspólny przedpokój z ks. prof. Różyckim. A ponieważ wracał w nocy z Lublina, koło północy, nie chcąc budzić swojego sąsiada, siedział do samego rana na stacji kolejowej i modlił się i czekał, a rano na 6 szedł do kościoła Mariackiego, odprawiał mszę świętą i tak później ten dzień spędzał na pracy i modlitwie.
Bardzo był pobożny i jego pobożność wyrażała się też w tym, że lubił modlić się leżąc krzyżem przed Najświętszym Sakramentem. Ale nie tylko. Już jako chłopiec, jako student, w czasie okupacji, kiedy przyszła godzina policyjna i zastała go u państwa Kydryńskich, to mówiła mi pani Kydryńska, że wychodziła kiedyś przez pokój, w którym spał Karol Wojtyła i natknęła się na podłodze na niego, bo on nie spał w łóżku tylko modlił się, leżąc krzyżem. Ten zwyczaj miał również i w kurii, kiedy był biskupem – miał zwyczaj, że po mszy świętej, po śniadaniu, szedł jeszcze na dwie godziny do kaplicy i tam modlił się albo pisał przed Najświętszym Sakramentem prace jakieś, listy pasterskie czy artykuły, zawsze patrzył na Najświętszy Sakrament, a potem pisał dalej. Siostry, nieraz wypadało go zawołać do telefonu albo jakiś biskup przyjechał, to nie wchodziły od razu do kaplicy, ale przez dziurkę od klucza patrzyły, czy kardynał leży krzyżem czy też klęczy na klęczniku. Jak klęczał na klęczniku, to wchodziły, a jak leżał – to mu nie przeszkadzały.
Codziennie odprawiał drogę krzyżową, różaniec odmawiał. Znalazł czas na wszystko. Tak wykorzystywał każdą chwilę, że podziwu godne to było.
Praca w Kurii Metropolitalnej
Kiedy ks. Rozwadowski został biskupem w Łodzi to zamiast niego ja prowadziłem wydział katechetyczny Kurii Metropolitalnej i przez siedem lat na co dzień byłem z Karolem Wojtyłą. Taka znajomość na co dzień to zazwyczaj kończy się rozczarowaniem, bo dostrzegamy różne wady naszych bliźnich. A tu było na odwrót – nie dostrzegałem wad, tylko dostrzegałem różne cnoty: jego roztropność, pobożność, miłość do ludzi. Nigdy nie mówił nic złego o innych chociaż nie raz zasłużyli na to. O jednym z profesorów, po wykładzie, na który zaprosiłem katechetów, to powiedział: „no, on umie lepiej sprzedać niż to warte wszystko” (śmiech). To była krytyka największego gatunku. Ale tak to z wielką wyrozumiałością podchodził zawsze do każdego. Lubił zapraszać profesorów z uniwersytetów na sympozja, z zakresu literatury najchętniej, ale też innych nauk. I dziwili się wszyscy, że tak trafnie wszystko umiał później podsumować, chociaż słuchał tych wykładów, pisząc różne rzeczy lub też podpisując różne pisma. Zdawałoby się, że nie uważa albo nie wie o czym mowa, ale podsumował zawsze najtrafniej ze wszystkich całość sympozjum. Miał ten niezwykły dar podzielności uwagi, ale również syntezy tego wszystkiego, co właśnie wysłuchał, co chciał wyrazić.
„Osoba i czyn”
Ks. prof. Karol Wojtyła najchętniej zajmował się filozofią personalistyczną, którą pchnął na nowe tory. Już jako arcybiskup krakowski napisał książkę pt. „Osoba i czyn”. Bez żadnej bibliografii, według własnych przemyśleń. Została napisana bardzo trudnym językiem. Jest taka znana historia, bardzo śmieszna – byłem zresztą świadkiem tego – jak pewien ksiądz dziekan, po zebraniu dziekanów, w czasie obiadu (to był proboszcz z Kęt, ks. Świąder) mówi: „księże kardynale, ja wiem, co będę robił w czyśćcu!”. „No co?” – zapytał Wojtyła. Odpowiedź: „Będę czytał „Osobę i czyn” za pokutę, bo czytałem kawałek, ale każde zdanie po dwa, trzy razy czytałem, a i tak jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi”. Biskup Wojtyła był bardzo wyczulony na piękno, na muzykę, teatr, poezję… Aby sprawić mu przyjemność, pracując w kurii, przyprowadzałem od czasu do czasu artystów, którzy mu deklamowali wiersze albo też grali. Był taki kwartet smyczkowy w filharmonii krakowskiej. Raz w Wielkim Poście zagrali mu „Siedem słów Pana Jezusa na krzyżu” Josepha Haydna, ale poprosili – bo akurat ta książka wyszła – żeby ks. Wojtyła dał im imienne dedykacje. Kupiłem cztery książki dla nich i poprosiłem przed koncertem, żeby napisał na nich parę słów dedykacji. Ale zrobił taką minę jak małe dziecko, niewinną, kiwnął i mówi: „no dobrze, ale co oni z tymi książkami będą robili?”. Zdawał sobie sprawę, że to bezużyteczne, żeby oni te książki mieli, ale chcieli mieć, no to mieli.
Oczywiście był on wielkim filozofem. Obok niego to prof. Kotarbiński był w Polsce wtedy takim etykiem sławnym, ale on był na innym, że tak powiem, końcu światopoglądowym ponieważ był za etyką świecką, laicką, a Karol Wojtyła za tą etyką religijną. Jednak Kotarbiński był taki uczciwy, że na zjeździe europejskim w Brukseli powiedział, że każda etyka religijna, choćby była najsłabszym systemem, jest mocniejsza od nawet najmocniejszej etyki świeckiej, bo w tej religijnej etyce jest autorytet bóstwa.
W gronie artystów
Miałem wokół siebie zgromadzone grupy artystów, a ponieważ chodziłem na wszystkie koncerty (przez dziewięć lat nie opuściłem żadnego koncertu w filharmonii, chodziłem również do teatrów) zaznajomiłem się z wieloma muzykami, poznałem wspaniałych artystów i zapraszałem ich do siebie. Była grupa około trzydziestu osób i razu pewnego mówię ks. kardynałowi Wojtyle: „może by ksiądz przyszedł do nas na opłatek”. On odpowiedział: „To wy do mnie przyjdźcie!”. No i przyszli artyści … Anna Polony, Anna Dymna, Jerzy Trela, Tadeusz Jurasz, jego żona Izabella Olszewska z Teatru Starego i cały szereg, bo było to modne, żeby być u kardynała na opłatku. Chętnie przychodzili i zawsze częstowano artystów herbatą i ciastkami, które siostry tam upiekły. Ks. Dziwisz, kapelan ówczesny kardynała Wojtyły mówił, że najbardziej był zadowolony kardynał z opłatka z artystami. Mówił: „Wtedy jest parę dni w takim uniesieniu, bo słuchał ich poezji, śpiewu, np. pani Romańska śpiewała dla niego, wielka artystka, teraz będzie miała jubileusz 90-lecia swojego życia. Śpiewali i grali. Razu pewnego Eugenia Umińska – światowej sławy skrzypaczka – w czasie, kiedy kwartet grał, mówi do kardynała, przy którym siedziała (bo ją posadził przy sobie): „To jest Jerzy Śliwiński – skrzypek, mój uczeń”. Na co Wojtyła: „A może by pani rektor coś zagrała?”. Odpowiedź: „Oj, musiałabym ćwiczyć tydzień wcześniej, żeby zagrać kardynałowi. To się tak nie da, my nie możemy odstawiać takich fuch tylko dokładnie wszystko zrobić”.
Razu pewnego, chyba na drugi opłatek, zaprosiłem Marię Malicką. Powiedziałem kardynałowi, że przyjdzie dzisiaj p. Maria Malicka. Na co on: „Malicka to aktorka mojej młodości. Wycinałem wszystkie fotosy z nią z czasopism ilustrowanych, wszystkie te wiadomości o niej zbierałem, ale nie widziałem jej nigdy. Wiem, że miała dwa swoje teatry w Warszawie, że nakręciła jedenaście filmów, ale nie widziałem jej nigdy na żywo. Maria Malicka przyjdzie?”. „No, przyjdzie!”. Jak weszła, no już babcia stara – osiemdziesiąt lat miała chyba – on był olśniony! Wyobrażał ją sobie z tych czasów młodości, patrzył na nią z takim zachwytem. Ona też mu deklamowała różne wiersze. Kiedy miała jubileusz, wówczas czterdziestolecie pracy artystycznej, zaprosiła go na sztukę pt. „Wachlarz lady Windermere”. Długo nie mógł pójść, ale w końcu udało się i poszliśmy razem. Ja już byłem po raz czwarty na tej sztuce, ale widziałem jak wszyscy artyści byli przejęci, inaczej grali niż dotąd, bo mieli świadomość, że większy artysta od nich jest dzisiaj na widowni. Potem odprowadzaliśmy kardynała do kurii i jeden z księży mówi: „Bardzo mi się podobało jak pani Orska grała tą księżną. Naprawdę z taką energią, śmiesznie to było, umiała to zagrać. A Malicka? Wydawało mi się jakby nie grała, tylko tak sobie rozmawiała jak zwykle…”. A kardynał stanął wtedy na Plantach i mówi: „Właśnie to była gra”.
Był znawcą teatru, poezji i miłośnikiem zwłaszcza Norwida. Pamiętam raz, Danuta Michałowska opowiadała w czasie promocji jego książki, którą wydał Stanisław Dziedzic. Wyszukał u wdowy po Kotlarczyku poezję z młodości Karola Wojtyły, które gdzieś zaginęły na kilkadziesiąt lat. To było w Muzeum Archidiecezjalnym. Był tam prof. Ulewicz i inni profesorzy, którzy mówili o tym jak to w czasie studiów kiedyś urządzili taki wieczór poezji. Było trzech poetów, dwóch jego kolegów nie czytało osobiści poezji tylko poprosili kogoś, a Karol Wojtyła osobiście czytał. I pani rektor Danuta Michałowska mówi: „Dotąd jeszcze mi dźwięczy głos tego młodego Karola, przepiękne brzmienie, wspaniała interpretacja”. Taki właśnie był utalentowany aktor. I opowiadała też jego koleżanka z Wadowic – Halina Kwiatkowska – że kiedy grali po raz pierwszy tu na ul. Komorowskiego „Króla Ducha” to Karol Wojtyła grał wtedy rolę Bolesława Śmiałego. W pierwszym dniu, kiedy to wystawili był bardzo butny Bolesław Śmiały. A na drugi raz przedstawił go jako bardzo pokornego. Zupełnie inna interpretacja… Potrafił zrobić zupełnie inną osobowość z Bolesława Śmiałego.
Kiedy grali w teatrze sztukę Karola Wojtyły pt. „Brat naszego Boga”, wtedy ks. Jaworski (obecnie kardynał) poprosił mnie, żebyśmy razem poszli, bo był recenzentem i upoważniony był, żeby przed wystawieniem tej sztuki zobaczyć na próbie generalnej, czy nie było jakiejś niewłaściwej interpretacji. Bo np. by ktoś stwierdził: „jest Bóg”, albo ktoś spytałby: „jest Bóg?”, albo wątpiłby. Ta interpretacja była ważna. Razem poszliśmy tam na tę próbę generalną i też właśnie na tę interpretację zwracaliśmy uwagę. Ale była bardzo poprawna.
Wielki człowiek, wielki papież. Daję mu tytuł wielkiego, daję mu tytuł człowieka modlitwy, ale powiedziałbym – prawdziwy człowiek, człowiek boży. To chyba znamionuje jego niezwykłą szczerość. Nie sztuczność, ale tę postawę wobec Boga, wielką pokorę według której nie jesteśmy takimi, za których się uważamy, nie jesteśmy takimi, za których nas ludzie uważają, ale jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy w oczach Bożych. I on właśnie takim był zawsze. Karol Wojtyła – człowiek. Boży człowiek.
Oprac. Marta Burghardt
Publikacja towarzysząca wystawie realizowanej w ramach projektu pt. „5 scen kulturowych Małopolski Karola Wojtyły - Jana Pawła II” - projekt współfinansowany w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Małopolskiego na lata 2014-2020”, Oś 6: Dziedzictwo regionalne, Poddziałanie 6.1.3 Rozwój instytucji kultury oraz udostępnianie dziedzictwa kulturowego.