Wystawa pt. „Małopolska Karola Wojtyły – Jana Pawła II” ma na celu przygotowanie nas na jubileusz 100-lecia urodzin Ojca Świętego Jana Pawła II. Na potrzeby wystawy nagrano 15 wywiadów, w których osoby będące świadkami życia, dzieła i świętości naszego Rodaka, dzielą się swymi wspomnieniami.
Odcinek 2 otwiera Część 1: "Młodość Karola Wojtyły – droga do Kapłaństwa"
Profesor Halina Kwiatkowska, aktorka i pedagog, autorka sztuk teatralnych, książek wspomnieniowych, z których jedną poświęciła „Wielkiemu Koledze”
Przyjaźń trwająca 72 lata
Z Karolem Wojtyłą i papieżem Janem Pawłem II przyjaźniłam się blisko 72 lata. Wadowice – miasto naszej młodości – było miastem prężnym, wtedy 10-tysięcznym. Miało starostwo, duży sąd, 12. Pułk Piechoty, dwie liczące się fabryki… No i cztery gimnazja, z których najważniejsze było Gimnazjum Państwowe im. Marcina Wadowity – jeszcze wtedy ośmioklasowe. Dyrektorem był mój ojciec Jan Królikiewicz, a uczył się w nim przez osiem lat Karol Wojtyła. Ja chodziłam do gimnazjum żeńskiego, bo nie było koedukacji, ale te dwie nasze równoległe klasy bardzo się ze sobą zaprzyjaźniły, dzięki wspólnie prowadzonemu szkolnemu teatrowi – prowadziliśmy go z naprawdę ogromną pasją i pilnością. Te nasze spektakle, jak dziś na to patrzę, były wcale niezłe! Pierwszym takim była „Antygona”. Ja grałam główną rolę (miałam wtedy czternaście lat), a Karol grał mojego narzeczonego, Hajmona (miał lat piętnaście). To przedstawienie chyba najbardziej zapadło w jego pamięć, bo na tym słynnym spotkaniu z mieszczanami wadowickimi na rynku, on właściwie cały czas mówił o tym właśnie przedstawieniu – nawet z pamięci, co mnie zdziwiło, powiedział duży początek oraz wymienił po nazwisku głównych aktorów (tych, co grali ważniejsze role).
Drugim takim ważnym przedstawieniem była „Balladyna”. Znowu grałam tytułową rolę, a Karol grał mojego męża, Kirkora. Ale wtedy zdarzyła się pewna przygoda… Mianowicie kolega grający Kostryna – to ważna rola w „Balladynie” – na lekcję w gimnazjum przyniósł atrapę rewolweru i groził nim profesorowi, że go zabije, bo ten chciał dać mu na koniec roku dwóję. Zrobiła się oczywiście afera, a stało się to wszystko w przeddzień naszej premiery. Zapadliśmy w rozpacz „co będzie”… Ale wtedy Karol powiedział (bo mój surowy ojciec za karę zabronił temu chłopcu grać), żebyśmy się nie martwili, bo jego Kirkor to mała rola: on ginie na wojnie, zaraz na początku sztuki, więc się przebierze, przecharakteryzuje i zagra również tę drugą rolę. Naprawdę dzięki jego niezwykłej pamięci tak się stało – on ani nie pomylił żadnego wersu trudnego jedenastozgłoskowca Słowackiego, ani nie pomylił żadnej sytuacji. Wszystko zostało uratowane.
W szkole koledzy bardzo lubili i cenili Karola mimo, że nigdy nie pozwalał odpisać od siebie zadania. A przecież uczył się świetnie. Natomiast znane było jak on, gdzieś tam w kąciku, z takim swoim kolegą studentem siedział i uczył go tego niezrozumiałego tematu. Zawsze to robił.
Był wysportowany. Wiemy do dziś, jak znakomicie jeździł na nartach. Ale ja z okien naszego mieszkania w gimnazjum na pauzach albo na ich godzinach gimnastyki widziałam jak chłopcy grają w szczypiorniaka. A Karol zawsze bronił bramki.
W tym wszystkim można powiedzieć, że był w jakiś sposób odrębny. Trudno mi wytłumaczyć na czym ta odrębność polegała, bo wiemy, że nie miał matki. Potem stracił starszego brata. Przebywał bardzo dużo czasu wyłącznie z ojcem i myśmy też wiedzieli, że on w tym domu czytuje bardzo trudne, ogromne dzieła filozoficzne, które były dla nas w ogóle niezrozumiałe. Że uczy się obcych języków. Ale najważniejszą jego cechą była – może ta wyznaczała tę odrębność – niesłychana pobożność. W tych Wadowicach, w kościele na rynku on miał swoją ulubioną kaplicę Matki Boskiej. Widywano go tam, jak krzyżem leżał i modlił się. Koledzy opowiadali, jak czekali na niego w jego mieszkaniu, żeby się razem uczyć, to on jeszcze głośno się modlił. Taki był.
A trzecia nasza sztuka, to były „Śluby panieńskie” – komedia Fredry. I on, ten poważny chłopiec, grał główną rolę Gucia: lekkomyślnika zakochanego w Anieli, którą ja grałem. I zagrał tę rolę bardzo zabawnie, dowcipnie, inteligentnie, wspaniale! Tak, że nawet mieliśmy największe powodzenie z tą właśnie sztuką, do tego stopnia, że jeździliśmy z nią do pobliskich miast koło Wadowic; do gimnazjów, które miały aule, dającą się przerobić na scenę.
Konkurs recytatorki
W siódmej gimnazjalnej, czyli rok przed maturą, przyjechała do Wadowic taka bardzo oryginalna aktorka. Nazywała się Kazimiera Rychterówna. Ona dawała recitale złożone wyłącznie z poezji i mówiła te wiersze w sposób naprawdę niezwykły. Ten jej koncert był w Wadowicach przyjmowany przez młodzież – wszystkie cztery gimnazja były w Sokole, bo w Sokole graliśmy wszystkie nasze sztuki. I ona tam dała ten swój popis, który tak ogromnie nas zachwycił, że we dwójkę z Karolem, po spektaklu, poszliśmy do niej za kulisy i tam pytaliśmy ją, czy ona nie byłaby skłonna przyjechać do Wadowic specjalnie po to, żeby być główną jurorką naszego międzyszkolnego konkursu recytatorskiego. Ona widocznie jakoś ujęta tym naszym zapałem, zachwytem dla niej, zgodziła się. Dała nam miesiąc czasu na przygotowanie tych wierszy i przyjechała. To w auli gimnazjalnej się odbyło. I doskonale pamiętam jak ten przystojny wysoki chłopiec z czerwoną tarczą na rękawie, granatowym mundurku mówił arcytrudny poemat Norwida pt. „Promethidion”. Mówił ten poemat prosto, zrozumiale. Pozbyty był zupełnie tak modnej wtedy we wszystkich teatrach i filmach, egzaltacji. On mówił to tak zrozumiale, mimo swoich lat przecież, że gdyby teraz stanął tutaj przed nami i w ten sam sposób ten poemat powiedział, to byłoby to współczesne, intelektualne powiedzenie. Ja mówiłam „Deszcz jesienny” Leopolda Staffa i dostałam pierwszą nagrodę, a on dostał drugą. To nie było sprawiedliwe… Potem, kiedy tyle razy byłam w Watykanie, to on za każdym razem tak mi kiwał palcem, śmiał się i mówił: „tyś mnie wtedy pokonała”. On to pamiętał. Bardzo kochał Norwida i w wielu znakomitych homiliach, które wygłaszał on cytował tego poetę.
Studia polonistyczne
No i cóż, zdaliśmy maturę za rok – to był 1938 rok. W Wadowicach taka była bajka, że z pewnością zarówno on jak i ja będziemy się kształcić w szkole teatralnej. A jednak stało się inaczej, bo nasze rodziny wytłumaczyły nam, że żeby zostać aktorem, to jednak trzeba najpierw mieć ogromną wiedzę teoretyczną o literaturze, kulturze, teatrach – wszystkim, co dotyczy tej dziedziny. Myśmy ich posłuchali i we dwójkę zapisaliśmy się w Krakowie na polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Oni przenieśli się z ojcem na stałe do Krakowa, a ja mieszkałam na tzw. stancji. I muszę powiedzieć, że ten pierwszy rok był prowadzony przez profesorów, wielkiej klasy naukowców. Ale skład naszego pierwszego roku też nie był byle jaki, bo naszymi kolegami byli niektórzy późniejsi pisarze – studiował z nami Wojtek Żukrowski, Tadek Hołuj i Marian Pankowski, który całe życie pisał w Brukseli, gdzie był profesorem (ale pisał po polsku znakomite książki). Studiował też mój przyszły mąż Tadeusz Kwiatkowski, poeta Jerzy Lau, który dość wcześnie zmarł. No i on, który – jeśli mogę użyć tego słowa – zrobił z nas największą karierę. Mając taki skład, myśmy często robili w auli w „Gołębniku” (bo tak nazywaliśmy ten budynek przy ul. Gołębiej) wieczorki poetyckie. Ja zawsze mówiłam wiersze kolegów, ale Karol swoje czytał zawsze sam. I znowu było to coś odrębnego, bo wtedy myśmy zachwycali się stylem, który reprezentował Tuwim czy Gałczyński, a jego poezja była zupełnie inna, pełna jakiejś głębi, idei. No, znowu odrębna. Jeden jedyny raz mieliśmy ten wieczór poetycki na mieście, nie w auli – to było w filharmonii krakowskiej w błękitnej sali. To był wieczór, który był afiszowany na mieście. Nosił tytuł: „Drogą topolowy most”. Byliśmy bardzo dumni z tego naszego występu i każde z nas zarobiło po dwa złote, co wtedy wcale nie było sumą do pogardzenia. Poszliśmy do modnej wtedy miodosytni napić się miodu pitnego. Z wyjątkiem Karola, który schował dwa złote do kieszeni i poszedł do domu się uczyć.
No i zbliżał się koniec tego naszego właściwie jedynego pogodnego roku w życiu. W auli w „Gołębniku” ukazała się na tablicy ogłoszeń taka karta, gdzie było napisane wszystko, co nas czeka na drugim roku: w jakiej sali będziemy się uczyć, z jakimi profesorami, o której godzinie… Wszystko bardzo dokładnie. Pamiętam, jak Karol stał przed tą tablicą i czytał. A potem tak przejechał kciukiem od góry do dołu i mruknął pod nosem: „nie, to nie jest to”. Ja nie miałam wtedy pojęcia, co te słowa znaczą, ale już niebawem okazało się, że on już wtedy myślał, czuł, może nawet był pewien, że nie tędy wiedzie droga jego życia. Oczywiście drugiego roku nie było, bo wybuchła wojna. On w Generalnej Guberni, a ja w Wadowicach, które Niemcy przemianowali na Reich. On i ja baliśmy się, żeby nas nie wywieźli na roboty do Niemiec, więc on stał się w Krakowie, na pobliskich wzgórkach, robotnikiem przy wybuchach skał, po to, żeby uzyskać potrzebne elementy dla fabryki sody „Solvay”. Praca była bardzo niebezpieczna i ciężka, i w nocy i w dzień… No ale to była wojna. Ja zapisałam się na rok do krawiectwa.
Powstanie Teatru Rapsodycznego
W Wadowicach w czasie wojny zaprzyjaźniłam się z domem państwa Kotlarczyków, głównie z Mietkiem Kotlarczykiem – uprzednio doktorem polonistyki, on uczył w gimnazjum i przyjaźnił się bardzo blisko z Karolem. Mimo, że był od niego starszy o dwanaście lat! Łączyła ich ogromna miłość do teatru. W czasie tego roku ja nosiłam listy od Mietka do Karola przez zieloną granicę. I odpowiedzi Karola do Mietka. W tych listach, można powiedzieć, już pojawił się zalążek myśli o Teatrze Słowa, o którym obaj marzyli. Pod koniec tego roku rozeszła się w Wadowicach taka szeptana wieść, że w Krakowie można kontynuować tajne studia, nie tylko polonistyczne. Ja natychmiast przeprowadziłam się do Krakowa i tam, żeby żyć, prowadziłam tajne komplety gimnazjalne, bo Niemcy zamknęli nie tylko wszystkie uniwersytety, ale także gimnazja. Zostawili dwa, ale one miały profil techniczny. Te dzieci uczyłam wszystkiego, w końcu tyle lat byli tego pozbawieni… A sama uczęszczałam na tajne komplety polonistyczne, które prowadzili profesorzy, którzy cudem uniknęli wywiezienia. Zdawałam egzaminy, mam nawet takie świstki podpisane przez nich: z datą i oceną. Ale zimą na początku 1941 roku zdarzyła się tragedia, bo nagle zmarł ojciec Karola, który w tym mieszkaniu za Wisłą – to były trzy zawilgocone izdebki, pod ziemią… Nie powodziło im się najlepiej i ojciec w tych suterenach podjął się całego gospodarstwa: gotował, sprzątał, prał, prasował. Podobno umiał nawet naprawić buty. Ale zmarł, a Karol został sam. Równocześnie w Wadowicach też zdarzył się dramat, bo w obozie koncentracyjnym zamęczyli na śmierć Tadeusza Kotlarczyka – najstarszego syna państwa Kotlarczyków. Dalszy pobyt Mietka z żoną w tym Reichu stał się niebezpieczny, więc Karol natychmiast zaprosił tę parę do siebie, do tego mieszkania, w którym już tylko on mieszkał. Oni przyjechali, myśmy się postarali o pracę dla Mietka – został konduktorem tramwajowym, żeby mieć kartki, jakieś pieniądze… Ale głównym zajęciem Mietka było stworzenie tego Teatru Słowa, który on oparł, kompilując zakazane przez Niemców polskie wielkie poezje. A więc był to Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Wyspiański, Kasprowicz… No i w tym domu, gdzie mieszkał Karol powstał ten Teatr Słowa. Pracowało nas w tym teatrze pięcioro. Mietek był nie tylko kompilatorem, ale też reżyserem – dbał o nieskazitelną dykcję, piękne i pełne treści powiedzenie wiersza… Mieliśmy nawet potem pewną sławę z tego powodu. Było nas pięcioro aktorów. Mietek i Karol we dwójkę grali zwykle adwersarzy, takich przeciwników, a trzy kobiety, Danka Michałowska, Krysia Ostaszewska i ja wówczas Królikiewiczówna, myśmy tworzyły – można powiedzieć – chór mówiony, ale niezwykle precyzyjny. Próby odbywały się w tymże mieszkaniu, które nazwaliśmy katakumbami, bo katakumby, to były skrytki pierwszych Rzymian, którzy byli prześladowani, więc jakaś analogia była. W tych katakumbach schodziliśmy się w każdą środę i sobotę i zrobiliśmy w ten sposób siedem premier. Pierwsza prapremiera, to był „Król duch” Słowackiego – odbyła się w salonie matki Krysi Ostaszewskiej 1 listopada 1941 roku. W każdym salonie, w którym występowaliśmy, staliśmy w piątkę pod ścianą, na dywanie, który jak gdyby był naszą sceną i mówiliśmy te cudowne poezje zawsze jako pewne całości – bez gestów, bez ruchów, bez kontaktowania się między sobą – do tej publiczności, która siedziała przed nami i schodziliśmy się pojedynczo, żeby nas Niemcy nie nakryli. Tak samo rozchodziliśmy się pojedynczo. Muszę powiedzieć, że mimo, że to było niebezpieczne (bo gdyby nas nakryli Niemcy, nie skończyłoby się to dobrze), to nie baliśmy się. Natomiast mogę powiedzieć, że czuliśmy coś jak gdyby w rodzaju dumy, że oto robimy coś przeciwko wrogowi. Między innymi robiliśmy „Pana Tadeusza”, znowu w innym salonie. I na tego „Pana Tadeusza” zaprosiliśmy Osterwę, największego wtedy polskiego aktora i mieliśmy ogromną tremę, jak ten wielki aktor spojrzy na tę naszą inną stylistykę. W tym „Panu Tadeuszu” Karol grał postać Jacka Soplicy, no i ks. Robaka oczywiście. W tej mini-recenzji, którą wygłosił Osterwa znajdywało się wyłącznie coś, co można nazwać zachwytem dla Karola Wojtyły. Dla młodości aktora, który tak wspaniale tę postać potrafił ująć. Ale nie tylko, bo wtedy w Krakowie na wielu kamienicach Niemcy poumieszczali takie radia, głośniki – nazywaliśmy je „krzykaczkami”. Po niemiecku wrzeszczeli jak się wspaniale powodzi im na froncie. Nie mogliśmy tych szczekaczek znosić. I to właśnie zbiegło się ze spowiedzią Robaka na łożu śmierci. Te dwa przeciwne głosy – polski i niemiecki – zlały się ze sobą, bo to było za szybą. Osterwa właśnie to tak bardzo chwalił, że młodziutki aktor potrafił zrobić coś takiego, że ten niezwykły pojedynek on wygrał. Natomiast jakoś niedługo potem, na naszej kolejnej próbie w tych katakumbach, Karol powiedział, że czuje się w obowiązku powiadomić nas, kolegów, że nie zostanie aktorem, bo właśnie zaczął tajną teologię. To nawet nie był szok dla nas, bo my cały czas byliśmy świadkami jego niezwykłej pobożności. Ale przez wszystkie siedem premier on brał z nami udział, nie zostawił nas, bo myśmy tworzyli rzeczywiście jakąś odrębną stylistykę.
Ksiądz Karol Wojtyła
No i wojna się skończyła, ja wyszłam za mąż za literata Tadeusza Kwiatkowskiego i zamieszkaliśmy w Domu Literatów, a on został księdzem. Rok po wojnie – bo ja wyszłam za mąż w 1945 roku, a w 1946 roku urodziła się nasza córeczka… Niestety to przejście miałam bardzo ciężkie, chorowałam i nie byłam obecna na pierwszej słynnej mszy Karola Wojtyły, która odbyła się na Wawelu. Natomiast kilka dni później on przybiegł do tego Domu Literatów i ochrzcił naszą córeczkę. To był pierwszy chrzest młodego kapłana i późniejszego papieża. A przedtem jeszcze nigdy nie stracił kontaktu z naszą klasą, bo np. jak było dziesięciolecie matury, to był w gimnazjum w Wadowicach na uroczystości. Przyjmował nas gdzie się dało! A kiedy zrobił – znowu użyję tego słowa – karierę, bo bardzo szybko został biskupem, arcybiskupem, metropolitą krakowskim, no i w końcu kardynałem. I wtedy – ja już nie byłam aktorką rapsodyczną, bo dość rychło, zaraz po wojnie, zostałam aktorką krakowskich teatrów (głównie Teatru Starego, z którym mimo lat jestem pracowicie związana do dziś) – on zrobił z aktorami taki związek, że kiedy zamieszkał w kurii, zapraszał nas do siebie w każdy opłatek. Urządzał ten opłatek tak serdecznie, tak ciepło, z każdym z nas się witał, każdego wypytywał o jego role, sztuki… Potem szliśmy do takiej dużej sali, gdzie była wielka choinka – jarzyła się światełkiem, na stosiku pod choinką leżała malutka laleczka. Śpiewaliśmy dla niego kolędy, mówiliśmy dla niego wiersze (jak był już biskupem, arcybiskupem i kardynałem). Naprawdę, było tak ciepło… Oczywiście składaliśmy sobie też życzenia, a on nas częstował łakociami, które piekły chyba zakonnice. To był rarytas w tych ciężkich czasach, pamiętam to doskonale. Uwielbialiśmy te opłatki z nim.
Potem w 1973 roku, kiedy on już był znany jako wspaniały kaznodzieja, a tłumy waliły do kościołów, w których wygłaszał swoje homilie, w naszym teatrze zdarzyła się premiera, sławna do dziś – „Dziady”, które reżyserował Konrad Swinarski. On był na premierze. Doznaliśmy zaszczytu, że taka organizacja, związek teatrów w Paryżu, wyznaczył nasze „Dziady”, żebyśmy zagrali je w Londynie. Był to zaszczyt, bardzo się cieszyliśmy. Swinarski pojechał do Londynu, żeby znaleźć odpowiednie miejsce, bo „Dziady” działy się na scenie, na widowni, w różnych miejscach i trzeba było temu sprostać. On się zachwycił tam taką katedrą: bardzo starą, mroczną. Z tym przyjechał do Krakowa i okazało się, że kościół dominikanów w Krakowie jest taką swoistą miniaturą tej właśnie katedry. Reżyser zadecydował, że tam mieliśmy mieć dwie próby, trzeba więc było prosić o pozwolenie i wybrano oczywiście reżysera oraz mnie jako przyjaciółkę, żebyśmy prosili kardynała o to, żeby tam można było dwie noce spędzić. Poszliśmy i w takiej pięknej sali, z portretami biskupów, siedzieliśmy przy długim stole. Na jednym krańcu największy polski ksiądz, a na drugim – największy polski reżyser. I ja między nimi, ni stąd ni zowąd. Żałuję, że nie można było nagrać tej rozmowy dwóch wspaniałych, nie wiem, naukowców. Ludzi, którzy mówili na tematy kultury, romantyzmu, „Dziadów” – wspaniałe rzeczy! Oczywiście dostaliśmy pozwolenie, ale ta rozmowa była niezapomniana. No i pojechaliśmy do Londynu i odnieśliśmy sukces.
Papiestwo
Mijały lata aż nastąpiła jesień 1978 roku i Karol jako kardynał został wybrany na nowego papieża. Pojechał do Rzymu i wszystko się zmieniło, a ja stałam się dość częstym gościem w Watykanie albo Castel Gandolfo, bo nie zapomniał Karol Wojtyła – papież Jan Paweł II – o maturalnej klasie z Wadowic. Byliśmy zapraszani na wszystkie ważniejsze rocznice naszej klasy – na osiem dni, zawsze, gdzie on zawsze dawał mnóstwo swojego czasu i ciepła. To były zawsze niezapomniane zjazdy maturalne, nie wiem czy jakaś inna klasa w ogóle miała podobne.
Natomiast kiedy przyjeżdżał do Polski na swoje pielgrzymki, z których pierwsza zrobiła na mnie największe wrażenie, bo mieliśmy głowy spuszczone do ziemi wtedy i stał się cud, bo on podniósł nam te głowy do góry… Przez te wszystkie pielgrzymki on się zawsze widywał z naszą maturalną klasą. To było oczywiście w kurii, ale nie tylko, bo również w Wadowicach, na Wawelu, w Warszawie, w Zakopanem – nigdy o nas nie zapomniał. I nie zapomniał też podczas ostatniej pielgrzymki, która miała miejsce w 2002 roku, kiedy przyleciał już tylko do Krakowa. Zaprosił naszą klasę na kolację w ostatni wieczór przed swoim odlotem do Rzymu. Czekaliśmy bardzo długo w sali kolumnowej przy zastawionym stole. Powiedziano nam, że nie przyjdzie, bo jest taki zmęczony, a jednak przyszedł. Nie przyszedł, a przywieziono go na tym wózku. Źle mówił, nie chodził… Siedziałam koło niego i słyszałam jak źle mówi i jak źle prowadzi to jedzenie widelcem do ust. Ale taki był dla nas uśmiechnięty i szczęśliwy, że jest z nami, naprawdę. A nas już była tylko trzynastka. Czas minął, on w pewnym momencie tak powiódł oczyma po tej trzynastce i powiedział: „wiecie co, z nas wszystkich to tylko ja nie jestem na emeryturze”. Wtedy myśleliśmy, że na następny rok spotkamy się, kiedy miała być 65 rocznica matury (niesamowita data), on powiedział: „jak Bóg da”. Ale Bóg nie dał, bo on miał ostatnią operację tchawicy, po której nie mógł mówić. Pamiętam jako coś okropnego – widziałam w telewizji – jak tłumy czekające pod tym słynnym oknem spodziewały się, że wreszcie go zobaczą w tym oknie. I rzeczywiście… Przypuszczam, że on się jakoś do tego przygotowywał i w końcu pokazał się w tym oknie w Watykanie… Widać było, że jego wysiłek idzie na marne, bo nie potrafił wykrztusić ani jednego słowa. Tak stał długo w milczeniu – on, kiedyś aktor – i wycofał się. Ja nie mogę o tym spokojnie mówić…
Potem, po latach, nastąpiły dwie ogromne uroczystości: jego pogrzeb i druga uroczystość, kiedy mój kolega, do którego całe życie mówiłam po imieniu, został świętym.
Tak sobie teraz myślę, że ten króciutki okres praktyki teatralnej, który miał w swoim życiu, na coś mu się przydał. Miał tak pięknie ustawiony głos, nieskazitelną dykcję, aktorskie wyczucie pauzy (to jest bardzo ważne). A najważniejsze jest to, że miał cudowny stosunek do widza. A przecież miał przed sobą widownię całego świata.
Oprac. Marta Burghardt
Publikacja towarzysząca wystawie realizowanej w ramach projektu pt. „5 scen kulturowych Małopolski Karola Wojtyły - Jana Pawła II” - projekt współfinansowany w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Małopolskiego na lata 2014-2020”, Oś 6: Dziedzictwo regionalne, Poddziałanie 6.1.3 Rozwój instytucji kultury oraz udostępnianie dziedzictwa kulturowego.